1 sierpnia obchodziliśmy kolejną rocznicę powstania warszawskiego. Choć od tego niepodległościowego zrywu minęło już 71 lat, przeszłość wciąż żyje – i wciąż dzieli. Wśród Warszawskich Dzieci – dziecko Ziemi Rozdrażewskiej, a jego historia – warta przybliżenia.
Antoni Czarkowski to urodzony w kwietniu 1928 roku mieszkaniec Rozdrażewka. W wieku trzech lat przeniósł się wraz z rodziną do Poznania. Naukę w szkole podstawowej przerwał wybuch wojny.
Po zajęciu Poznania Niemcy wysiedlili całą jego rodzinę do Warszawy. Antek był wtedy jedenastoletnim dzieckiem. Po latach wspominał dobroć warszawiaków, którzy przyjęli ich bezinteresownie pod swój dach i mimo własnych trudnych warunków pomogli urządzić nowe życie. Wiosną 1944 rozpoczął szkolenie harcersko-wojskowe. On i grupa przyjaciół, również uczestniczących w szkoleniu, zostali zorganizowani w drużynę harcerską. Całe przygotowanie do służby wojskowej zakończyć się miało przysięgą, rejestracją i przyjęciem pseudonimu. Niestety, losy potoczyły się inaczej.
1 sierpnia
Do mokotowskiego domu przy ulicy Bałuckiego wchodzi matka z nowiną – będzie powstanie. Zdolni do noszenia broni mają się stawić na Polu Mokotowskim. Panuje przekonanie, że Niemcy są wykończeni, a czołgi radzieckie zgrupowane po drugiej stronie Wisły to czołgi sojuszników. Szesnastolatek wybiega z domu, chce to zobaczyć na własne oczy. Udaje mu się spotkać przyjaciół, razem idą na Plac Zbawiciela. Ich droga zbiega się z drogą grupy powstańców atakujących posterunki na ulicy Litewskiej. Znajdują się w krzyżowym ogniu. Uciekają, szukają kryjówki. Widzą, jak pierwsi jeńcy są rozstrzeliwani na ulicy. Nie mogą wrócić na ulicę, przez zamurowane przejście we wnęce sklepu uciekają w głąb budynku. Lokatorzy przyjmują ich, pomagają ze szczerego serca. Wszyscy chcą być razem.
3 sierpnia
Niemcy plądrują i palą kolejne budynki. Trzeba zostawić dobytek, uciekać dalej w poszukiwaniu tymczasowego, bezpiecznego miejsca. Wrzaski niemieckie mieszają się z odmawianymi na głos modlitwami. Jedna z kobiet zna niemiecki, wychodzi z białą flagą. Wraca z poleceniem – wszyscy mają wyjść z piwnicy, a budynek musi zostać spalony. Kto nie wyjdzie, spłonie żywcem. Grupa kilku osób wychodzi z rękoma w górze. Niemcy sprawdzają dokumenty, zabierają kosztowności. Mężczyźni i chłopcy od dwunastego roku życia kierowani są na ulicę Litewską. Tam muszą położyć się na chodniku. Kobiety i małe dzieci popędzane są na Plac Zbawiciela. Wreszcie własowiec podchodzi do Antka. Prowadzi go do stosu ciał mężczyzn, wśród nich chłopak rozpoznaje przyjaciela. Potem wszystko toczy się bardzo szybko – cichy trzask, szum w głowie, krew w ustach, utrata przytomności.
Gdy chłopak budzi się, jest ciemno. Ktoś ściąga mu buty, ktoś przeszukuje kieszenie. Podejmuje decyzję o ucieczce. Wyrywa się zszokowanym Niemcom, ucieka. Ścigają go kule. Biegnie przez płonące budynki, przez ulice, które są pełne okupantów.
Rozpoczyna się trudne, niebezpieczne życie w ruinach budynków, poszukiwanie wody i jedzenia, przerywany, niespokojny sen, ciągłe nasłuchiwanie i rozglądanie za siebie, zmienianie mieszkania, bo Niemcy niszczą kolejne budynki, szukanie schronienia przed pociskami, ale i pomoc walczącym powstańcom. Ucieczka z Warszawy prowadziła przez gruzy, pola, aż do okolicznych wsi. To w nich Antek przetrwa resztę powstania i późniejsze miesiące.
Dopiero w styczniu 1945 Czarkowski wrócił do wyzwolonej Warszawy. Zniszczone Stare Miasto, zwalona kolumna Zygmunta, dom, gdzie się ukrywał – widok był wstrząsający. W miejscach egzekucji paliły się świeczki i znicze. Po wojnie Antoni wrócił do Poznania i ożenił się z Ewą, którą znał od piaskownicy. Doczekał się dwojga dzieci. Warszawski Robinson z Rozdrażewka zmarł niedawno w swoim domu w Poznaniu.
Warto czy nie warto?
Problem tego, czy powstanie warszawskie było potrzebne, czy tej przelanej krwi lepiej było uniknąć, wciąż wzbudza spory i kontrowersje. Większość pytanych mieszkańców Krotoszyna (w przeważającej części kobiety i młodzież) zgadza się co do tego, że jednak dobrze, iż do tego zrywu doszło. Choć nie wiadomo było, że powstanie zakończy się tak, jak się zakończyło i choć powstańcy nie mieli wtedy tej wiedzy, którą my mamy dziś (jak chociażby tej, że nikt im nie pomoże), ci młodzi ludzie, inaczej wychowywani niż młodzież dzisiaj, nie wytrzymali sytuacji tak wielkiego gnębienia kraju. Straty, owszem, duże, ale przez to, że rząd w Londynie nie wyraził zgody. Młodzi krotoszynianie akcentowali to, że dzięki powstaniu wszyscy dowiedzieli się o Polsce i Polakach. To był dowód na to, że jeszcze istniejemy. Kilku zapytanych wyraziło swe przekonanie, że gdyby żyli wtedy lub gdyby teraz była taka sytuacja, również poszliby w bój.
Po drugiej stronie barykady znajduje się spora grupa osób, która twierdzi, że nie warto było przelewać takiej ilości krwi. Straty ponad 300 tysięcy osób, w tym cywili, Warszawa zrównana z ziemią, represje popowstaniowe ze strony Rosjan – to tylko niektóre argumenty przeciwko. – To nie było powstanie, to była masakra – stwierdza jedna z krotoszynianek. Powstańcy liczyli na pomoc od Anglii, na zrzuty, nie byli przygotowani do walki, broń musieli kraść. – To jak porwanie się z motyką na słońce – potwierdza inna zapytana. Zginęło mnóstwo młodych osób, jednak oni musieli coś zrobić. Wtedy to była konieczność. Dziś – to wielki znak zapytania.
Sporo osób nie potrafiło udzielić jednoznacznej odpowiedzi – właśnie z racji tego, że nam – współczesnym trudno jest ocenić tamtą rzeczywistość. Sprzeczne głosy na jednej szali stawiają bezsens zrywu, który nie mógł przynieść zwycięstwa, na drugiej – bohaterstwo i odwagę, by bronić ojczyzny aż do końca, by choć spróbować coś zrobić, coś zmienić, nie stać biernie. Było warto czy nie – nie nam to oceniać. Nam – zapalić świeczkę, wspomnieć Powstańców, o 17.00 zatrzymać się na chodniku i posłuchać wyjących syren, w pamięci mając słowa: wolność nam, żywym – chwał Im, poległym.
(ANIA)