Z Ziemowitem Janaszkiem, mistrzem Polski w trickach bilardowych, o jego życiowej pasji rozmawiał Grzegorz Nowak.
Jak zaczęła się przygoda Ziemowita Janaszka z bilardem?
- Pamiętam, że zawsze chodziłem z ojcem do klubów, gdzie było nadymione, napalone, jednym słowem – wszystko było złe. Mimo to czerpaliśmy przyjemność z wbijania bili. Jak skończyłem 18 lat, znaleźliśmy w Kielcach Polski Związek Bilardowy. Poznałem Grzegorza Kędzierskiego, obecnego prezesa związku. Tak zaczęła się profesjonalna przygoda z bilardem. Były tam osoby, które miały medale mistrzostw Polski, Europy czy świata. Dowiedziałem się, jak wiele mi jeszcze brakuje do najlepszych. Miałem ułatwioną sytuację, bo chodziłem do liceum zaocznego. W tygodniu po 7-8 godzin dziennie mogłem trenować grę w bilard. Przez pierwsze dwa lata zrobiłem duży postęp i mogłem wystąpić na MP. Następnie miałem przerwę i zabrałem się za tricki bilardowe.
Co zdecydowało, że zajął się Pan trickami, a nie kontynuował przygody z grą w bilard?
- Tak naprawdę powód był jeden. Zawsze chciałem być aktorem, showmanem. Nie udało mi się dostać do szkoły aktorskiej. Uznałem, że w trickach bilardowych będę mógł realizować swoją pasję.
Ile godzin trzeba poświęcić tygodniowo, by doskonalić umiejętności?
- To jest kilka, kilkanaście godzin tygodniowo. Od nowego roku do czerwca będę przygotowywał się do mistrzostw Świata w Las Vegas. Najprawdopodobniej ta liczba jeszcze się zwiększy do kilkudziesięciu godzin tygodniowo przy stole bilardowym.
Prowadzi Pan pokazy zarówno dla młodzieży szkolnej, jak i dla dorosłych. Jakie to wrażenie występować przy tak licznej publiczności, która przygląda się każdemu ruchowi?
- To tournee bilardowe po szkołach jest czymś niesamowitym. Młodzież w tym wieku to wulkany energii, które łapią wszystko. Wychodząc na przysłowiową scenę, czuję się jak ryba w wodzie. Gdy zabawia się publiczność, wrażenia są niepowtarzalne. Ta energia płynąca od nich pozwala w pełni realizować się zawodowo.
Jakich wskazówek udzieliłby Pan młodym adeptom sztuki bilardowej?
- Przede wszystkim trzeba grać z lepszymi. To w mojej karierze bilardowej było kluczem do sukcesu. Gdybym grał tylko z ojcem, to pewnie po jakimś czasie zacząłbym go ogrywać. Ale nie prezentowałbym poziomu, który pozwalałby z powodzeniem rywalizować na mistrzostwach. Obserwując takich zawodników jak Karol Skowerski czy Radosław Babica, widziałem, jaka dzieli nas przepaść. Dążyło się więc do tego, aby z nimi zagrać mecz, podpatrzeć, jak zagrywają, posłuchać ich podpowiedzi. Zatem granie z najlepszymi najlepiej rozwija. No i godziny mozolnych treningów – to jest podstawa.
Wymienił Pan polskich bilardzistów. A którzy z zagranicznych są dla Pana wzorem?
- Jeżeli chodzi o snookera, to zdecydowanie Roonie O’Sullivan. Natomiast w bilardzie filipiński gracz – Efren Reyes.